Szary bije zielony?
Szukamy inspiracji gdzie się da, chłoniemy klimat, krajobraz, podpowiedzi dostarcza sama przyroda. Ale inspiracja krajobrazem to nie tylko wzdychanie do dalekich widoków na góry czy pola, odtwarzanie żywopłotami linii dawnych miedz. Otoczenie bywa trudne. Bywa nim miasto. Pewnie dużo częściej mamy nawet do czynienia z czymś, na co najchętniej byśmy się zamknęli, odgrodzili od tego, udawali, że nasz świat jest piękniejszy, że to za furtką to nie beton, smoła, metalowe kubły na śmieci, a coś … ładnego, zielonego i żywego. Prawda? Nawet największa moda nigdy nie doprowadzi do miejsca, w którym szary bije zielony ;)
A jakby tak przyjąć, że się nie odgradzamy, tylko nawiązujemy, inspirujemy, przyglądamy? Tą tak zwaną brzydotą znaczy się ;) Trzeba byłoby na chwilę stać się kosmitą, który jest na Ziemi pierwszy raz i z rozdziawioną gębą patrzy na wszystko. Takim, który nic nie wie, nic nie pamięta i nic mu się nie kojarzy. Ani dobrze, ani źle. Ktoś powiedział, że piękno leży w oku patrzącego… Czy da się odrzucić wszystkie skojarzenia?
Naturalistyczny ogród miejski
W dzisiejszym poście nie będę namawiała was do pokochania mniszka, akceptacji nawłoci czy wprowadzenia do ogrodu bylic. No, może to ostatnie jednak będę, ale jeszcze nie w teraz ;) Chciałabym za to, abyśmy wspólnie mogli poszukać inspiracji do ogrodów miejskich, naturalistycznych, ale specyficznych, surowych, takich które czerpią ze specyfiki miejsca, brutalności miasta, gorącego powietrza, trudu wybicia się. Do ogrodów ruderalnych? Czemu nie? Od tego mamy zimę żeby móc wszystko :)
Walcz albo giń
Zobaczcie jacy my ludzie jesteśmy niezdecydowani. Z jednej strony ciągle tęskno nam do przyrody, wyjeżdżamy w góry napawać się zielenią, wzrusza nas widok mrowiska w gęstym lesie, czy stada saren na łące. Jednocześnie dostając we władanie kawałek ziemi walczymy z każdym przejawem działalności tej samej natury, dla której wcześniej przejeżdżaliśmy taki kawał. Ona jest może inna trochę, wcześniejsza, młodsza, ale to ta sama natura.
A człowiek toczy wieczną walkę. Wycinanie, wyrywanie, opryski, czyszczenie, smarowanie, konserwacja. Z jej strony osadzanie, nawiewanie, przenoszenie, czerpanie, drążenie, kolonizacja. Gdybyśmy się poddali, zaprzestali na chwilę, zarośnie nas, ona, jedna, wielka, wszędobylska. Puści tych najmocniejszych, najwytrwalszych typków, osadników, harde osobowości czekające na kroplę wody miesiącami. Oni zrobią rozpoznanie, osiedlą się, przygotują miejsce dla tych nieco słabszych. To będzie moment: od niepozornego mchu do drzewa to jest jak pstryknąć palcami.
Wiecie, że człowiek tej walki nie wygra, prawda? Bo on jest wytrwały, on ją toczy, ale nie zawsze pamięta, że ktoś go podpuścił, ze złej strony postawił. I on walczy z naturą i ma ją za przeciwnika, a zapomina, że jest jej częścią. Ta walka nie ma sensu. I czasem coś z tej podświadomości się wyłoni jednak, coś, co mu o tym przypomni, jakiś przebłysk, gest, PRZYPADEK ;) Kiedy? Zastanawialiście się dlaczego z takim umiłowaniem nasze ogrody planujemy, rozrysowujemy co do centymetra, panujemy nad nimi, a jednak jak przychodzi do sadzenia cebul, to rzucamy je swobodnie na ziemię? Bo wtedy słuchajcie, w tym małym geście, wychodzi z nas to, co najlepsze. Ten mały anarchista, chuligan, który podskórnie czuje, że tylko przypadek, nierówność, swoboda- tylko to nas uratuje. Że to nam do szczęścia potrzebne, że wtedy będzie dobrze, bo naturalnie.
Nowelka o ogrodzie japońskim
Ktoś miał wizję, ale nie wyobraźnię. Nie będę się znęcać, ale wizualizujcie to sobie: gdzieś pomiędzy rondem, stacją benzynową, a starymi garażami, przy sklepie z odzieżą ochronną powstaje wielki ogród japoński (nie uprzedzamy się, mamy maski kosmitów na sobie, jak nie mamy to zakładamy). Duże, zapewne kosztujące niemało pieniędzy egzemplarze klonów palmowych i wymyślnych odmian sosen. Wszystko szczelnie wyłożone matą przeciw chwastom, na którą wylano morze Białej Marianny (dla nie-ogrodników: to biały, marmurowy kamyczek). Było tego tak dużo, że biło po oczach kierowców, pieszych, a pewnie i Marsjan.
Dwa, może trzy lata później ogród zyskał zupełnie nowe oblicze. Ewidentnie ktoś stracił panowanie nad tym co się dzieje i od razu jakby piękniej, nie sądzicie? Nie oceniamy pod kątem roślin, a samej kompozycji. Bo jesteśmy kosmitami, pamiętacie? :) Nie wiemy co jest chwastem, a co nie :)
Byłam tam już trzy razy z aparatem i za każdym razem myślę, że takie rzeczy powinny być pokazywane w ramach inspiracji. Nie jest to przecież zwykłe chwastowisko, widać elementy, wskazujące na działalność człowieka (kamienie, iglaki, itp.), więc od razu odbieramy to jako coś stworzonego jego ręką, a przez to bardziej akceptowalnego. Czujecie to? Gdyby zostawić wszystko dokładnie tak jak jest, tylko podmienić rośliny, tzw. chwasty na coś o podobnym wyglądzie, ale mniej oklepane i mniej ekspansywne to moglibyśmy z powodzeniem pokazywać to jako świetny przykład naturalistycznego ogrodu miejskiego. Zgadzacie się? Bo nie wiem czy w mojej herbacie nie było czegoś, przez co tracę kontakt z rzeczywistością. Jeśli tak, to dajcie znać, bo ja mam to w głowie przynajmniej od maja, co oznaczałoby że ktoś mnie podtruwa czymś cudownym i muszę nabyć tego więcej.
Mnie osobiście taka miejska zieleń zachwyca dlatego zaserwuję wam więcej zdjęć. Podpowiem jednocześnie, że kamień plus trawy to duet doskonały. Nie bardzo wyobrażam sobie w jaki sposób można byłoby to zepsuć … chyba nie da się ;)
Akcja akceptacja?
Pierwszy raz doszłam do wniosku, że to nie chodzi o rośliny, a o to jak je odbieramy, z czym kojarzymy, czyli że wspomniane „piękno w oczach patrzącego” we wrześniu 2015 roku. Po wystawie Zieleń to Życie podjechałyśmy z koleżankami na Plac Grzybowski zobaczyć jak wygląda po modernizacji. Widziałam ten projekt wcześniej i chciałam koniecznie obadać jak prezentuje się na żywo. Kiedy zaparkowałyśmy pod kościołem, jedna z koleżanek spojrzała z niesmakiem na skwer, po czym postanowiła zostać w aucie. Stwierdziła, że zobaczyła już wystarczająco dużo, a jak będzie chciała pooglądać nawłocie albo inne chwasty to ma je niedaleko siebie. Wtedy do mnie dotarło: nie da się nic zrobić… Kilka nawłoci wystarczyło by całą, ciężką pracę architektów szlag trafił ;) Szanuję za szczerość, buziaki koleżanko ;)
Plac Grzybowski
A tutaj z kolei łączki przy tymczasowym pawilonie Muzeum Sztuki Nowoczesnej, tzw. Muzeum nad Wisłą.
Surowość
To jest cecha wokół której chciałam dzisiaj krążyć. Pewien trend wydaje się być widoczny z daleka. Nadciąga jak potężne tsunami. W którymś momencie ogromna fala uderzy o brzeg zmiatając z powierzchni wszelkie ozdóbki, pierdółki i śmieci będące artefaktami chwilowych mód. Tak myślę. A póki co mieliśmy małą cofkę, po której zaczęły napływać pierwsze, nieśmiałe sygnały zbliżającej się zmiany. Widzieliście je:
- rumiane policzki na zmarzniętej twarzy z okładki
- surowy len i bawełna
- beton o grubej ziarnistości
- dieta roślinna
- surowe mięso
- lampy bez abażurów
- rozkochanie w modernizmie
- grube brwi
- odkryta konstrukcja
- poszarzałe drewno
- naprawianie przedmiotów
- kontakt z glebą
- autentyczność
- nie poziom życia, a jego jakość
- kawa na balkonie, nie na Instagramie
- głęboka ekologia, nie słomki z bambusa…
Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. To wszystko już w jakimś stopniu dotarło i jest objawem czegoś większego. Nasze zadanie polega tylko i wyłącznie na tym, aby nie pozwolić tej fali wyhamować. Może jeszcze będzie czas popisać, wyżalić się na te cholerne falochrony, ale teraz wracam do teraźniejszości i szukania wartości w tym jak nasza destrukcyjna, ludzka działalność poddaje się pod naporem przyrody. A potrafi poddawać się w sposób warty zapamiętania.
Nicość – przestrzeń potencjalności
To się zawsze zaczyna tak samo: najpierw pustynia, czyli jakaś hałda pokopalniana, parking z kostki brukowej czy skład kamienia jak na zdjęciu poniżej. Zwykle pierwsze natarcie następuje z góry. Może być to ziemia na butach, suchy liść nie wiadomo skąd, czy ptasia kupa. Cokolwiek. Wystarczy, że się zakleszczy i nie będąc zwiewane przez wiatr zazna cienia przez chwilę i ciut dłużej wilgoci. Wszystko rozbija się o to, aby się gdzieś zahaczyć, przytulić do czegoś większego.
Czy pokazanie topowych realizacji ze świata tuż po niezbyt zadbanych miejscach z wioski obok jest jakoś nie na miejscu? Skądże znowu. To najlepsza kolejność i świetny dowód na to, że materia jest wszędzie ta sama, a sztuką jest dopiero to, co z niej ulepimy. Ha! Takie mądrości na koniec się przyplątały ;) Razem z ostatnimi obrazkami zresztą :)
A gdyby było wam mało to mój Pinterest czeka na was. Tam różne fajne rzeczy wokół tematu :)
Co za smakowity wpis!
W ogrodach panuje różnorodność stylów, ale ogrody to tylko część terenów wokół nas.
Nie jesteśmy, na szczęście, w stanie zapanować nad każdym kawałkiem gleby w okolicy.
Dlatego jest nadzieja i gdy jedni starannie pielęgnują trawniki i tną iglaki przyroda za płotem robi swoje.
Starszy pan, który mieszka w blokach naprzeciwko mnie starannie, kilka razy w roku, obchodzi teren i z małej butelki psika chemią chwasty pod blokiem, pod płotem. Nie ma ich wiele, ale najwyraźniej czuje przymus zwalczania. Wśród masy roślin te kilka badylków najwyraźniej mu przeszkadza. Trochę mnie to irytuje, bo na przykład krwawniki dobrze pasowały do podmurówki płotu, ale z drugiej strony jest mnóstwo miejsc, gdzie nie nikt niczego nie zabija z taką zaciekłością. I dobrze jest się na tym pozytywie skupić.
Nie bez powodu mówi się o „zwalczaniu” chwastów. Gleba wokół nas trzyma potężny arsenał: nasiona. Mieszkam na wielkopolskiej wsi, tu kawałki ziemi (dawne PGR, a kiedyś ziemie dworskie) mają po kilkadziesiąt hektarów każdy. W 2017 r. właściciele chyba skorzystali z unijnych dopłat za ugorowanie ziemi: jesienią zostawili ściernisko, nie orali, na wiosnę niczego nie siali (?). I to co stało się potem było wspaniałe: wszystko w ciągu roku zarosło różnorodnymi chwastami, wysoko, na ponad metr. Wielkie łany, fale, morza chwastów. I takich miejsc spotkałem kilka. Owady i drobne ptactwo miały udany rok.
To uświadomiło mi 3 rzeczy:
– że na tych polach nasiona już są, rodzima przyroda nie pozostawi pustki,
– że siła wylewanej chemii jest ogromna i bez niej pola szybko zarosłyby chwastami,
– że tak potrzebne nam przecież rolnictwo to również ciągła walka z innymi siłami natury i raczej nie wrócimy do orania pól końmi z pługiem.
Dlatego myślę, że wystarczy czasami trochę ustąpić, nie ingerować, a zobaczymy cuda.
Może wyrośnie pokolenie ogrodników nic-robów?
Może spodoba nam się to, co samo przypadkiem wyrośnie pod płotem?
Pokazałem pewnemu znawcy ogrodów kawałek skwerku, z którego jestem dumny (tzn. prawie w niego nie ingerowałem): obok piórkówki wyrosły spontanicznie krwawniki, cykoria podróżnik i coś tam jeszcze. Mówię mu: zobacz jak to kwitnie, jak różnorodne, tak trzeba robić, do tego ludzie powinni się przyzwyczajać. Popatrzył, pokiwał głową i powiedział: to chyba zajmie dużo czasu. Sam nie wyglądał na przekonanego.
Takich przykładów, miejsc mam więcej. Jeździmy z żoną głównie po lasach, łąkach, odwiedzamy czasami żwirowiska. Dla mnie te ruderalne klimaty są przyjemne dla oka i cieszy mnie, że są.
We Francji mają różne ciekawe inicjatywy, np. niektóre miasta ogłaszają, że przestają stosować herbicydy i pestycydy w zieleni miejskiej. To jest rosnący trend. Albo oswajają z chwastami: np. dają tabliczki lub na bruku piszą nazwę rośliny. Roślina z łacińską nazwą nagle nabiera znaczenia, zostaje podniesiona do rangi rośliny wartej uwagi. Poza tym opłaca im się to: utrzymanie zieleni staje się tańsze. Trzeba jednak przekonać ludność, że trawnik nie musi być idealny.
Zainteresowanie tą tematyką w głowie indywidualnych osób chyba ciężko przełożyć na jakieś szersze, widoczne działania. Jedna osoba spojrzy z zachwytem, a sto innych z odrazą.
Dlatego chyba musimy powoli zmieniać nasze postrzeganie, o czym piszesz. Pokazywać, że teren pozornie zaniedbany jest tym prawdziwym. Nie piętnować, ale wskazywać na inne możliwości. Jest miejsce dla wszystkich upodobań.
U siebie, w ogrodzie, masz sporo fajnego miejsca na takie nasadzenia i ruderalne klimaty, tam między domem a lasem. To miejsce bardzo mi się spodobało.
Nie wiem, co tam sypiesz do herbatki, ale pij dalej :)
Moim zdaniem twój sąsiad (zwany panem z bloku) realizuje bardzo chwalebny plan dbania o przestrzeń wokół siebie. Wybrał do tego znane mu środki, do których należy m. in. sprzątanie śmieci i walka z chwastami. Czy jesteś pewien, że używa w tym celu chemii? Moja babcia posługiwała się wodą z dużą ilością soli, teraz z popularny jest ocet. Nie wszystko co wygląda na roundup w rzeczywiści nim jest :) Z drugiej strony patrząc, chwasty puszczone samopas w końcu rozsadzą ogrodzenie. Nie jestem za zostawianiem wszystkiego co wyrośnie, a wyszukiwaniem miejsc, gdzie ta roślinność przynosi więcej pożytku niż szkody. Względy estetyczne są ważne i stanowią opór przed zmianą, ale nad tym to już wielu ludzi ostro pracuje, więc pomalutku, pomalutku… ;) Byłoby szybciej, ale jesteśmy zamknięci: często przestrzeń wokół nam się nie podoba, ale jak ktoś zaczyna ją zmieniać to z automatu stawiamy opór.
Tamto moje miejsce to taka jakby murawa napiaskowa, będę o niej pisać. Nie zepsułabym jej jakimiś ruderalnymi klimatami, no coś ty! ;) Jest najpiękniejsza z powodu niemożliwości bycia tam bardziej wymagających gatunków. Pokażę ją na blogu jeszcze w lutym, bo ciężko myślę co tam ciekawego mogę jeszcze powtykać ;)
Popełniłeś tak wyczerpujący komentarz, że aż nie dam rady odnieść się do każdego zawartego w nim wątku ;) Mój post nie powstał w celach edukacyjnych, bo wtedy zawierałby praktyczne wskazówki. Ja po prostu chciałam ten piękny ogród japoński ludziom pokazać i potrzebowałam motywu przewodniego, a potem to już leci ;)
Ta tematyka jest mi bliska i artykuł tak bardzo mnie ucieszył, że nie skończyło się na dwóch zdania komentarza (wybacz).
Pewnie napiszę coś u siebie, kiedyś, żeby tu za bardzo nie zniekształcać znaczenia Twojego wpisu.
W ogrodach ruderalnych obecność człowieka jest zdaje się nieodzowna? Najpierw musi przyjść, coś tam zrobić, potem rozmyślić się i sobie pójść? A potem przychodzi inny człowiek i stwierdza, że to co wyrosło na ludzkiej podkładce jest wizualnie atrakcyjne? O to chodzi?
Zmierzam do tego (tzn. podejrzewam), że najchętniej byś taką ruderalną rabatkę zaprojektowała całkowicie od podstaw?
Ja nie wiem czy jest coś takiego jak ogrody ruderalne … Bo to tak jakby możliwa była architektura … ruinowa? Jest typ siedliska i są rośliny ruderalne, ale ogrody? Trzeba byłoby od razu zakładać ich tymczasowość i wędrowanie. Z drugiej strony „tymczasowość” w odniesieniu do ogrodów? Wszystkie są tymczasowe, a skala życia człowieka to pikuś przecież. Musiałyby być ultra-tymczasowe ;) Na pewno miejsca zniszczone przez człowieka, razem z przejmującą go przyrodą mają potencjał projektowy. Miasta zresztą rozwijają się tak dynamicznie, że nie wiem czy coś może przystawać do nich i współgrać z nimi lepiej niż najbardziej dynamiczny typ siedliska ruderalnego. Projektanci na całym świecie dostrzegają to i wykorzystują, więc moim zdaniem żyjemy w fajnym momencie, dzieje się coś ważnego i my możemy to obserwować :)
Napisz koniecznie coś u siebie :)
Jankosiu, świetny artykuł. Również lubię te klimaty i jestem za tym, by takiej albo podobnej roślinności było coraz więcej. Na zachodzie się nad tym pracuje, ale przodująca w tej dziedzinie jest chyba Szwajcaria.
Też nie wiem, co tam pijesz, ale zacznij dawać to również innym osobom ;)
Pokaż tylko komu, wyślę zaproszenie na herbatkę ;)
Dzięki za ten artykuł, bardzo się cieszę, że nareszcie trend ruderalny przebija się w projektowaniu zieleni miejskiej! Ileż razy widziałam dzielne chwasty usiłujące się przebić pośród miejskiego chodnika, czas oddać im sprawiedliwość :).
Rośliny ruderalne, to najczęściej wartościowe zioła, więc warto w nie inwestować w ogrodzie, ale rzeczywiście z wyglądem u nich różnie, bałagan jest ich żywiołem. Całe szczęście ja też nie przepadam za równo przyciętymi kulkami i równo wysypanym żwirkiem, więc spojrzenie ruderalne na ogrody z twoich zdjęć bardzo mi się przyda.
W moim mieście trend się przebija, ale raczej nie w projektowaniu tych przestrzeni, a sam, sam jedyny to robi, tzn. rośliny same działają nie czekając na decyzje i dotacje. Najlepsze, że po drugiej stronie jest łąka kwietna jak z obrazka: bodziszki, krwiściag, żywokost i inne naprawdę nieczęste przy drogach miejskich rośliny- wspaniała rzecz, która również pojawiła się sama, podejrzewam, że razem z ziemią, bo zakładane w tym czasie inne trawniki nie są tak bogate, raczej szczaw i mniszki tylko.
Fajny artykuł :)
Okazuje się, że na swojej działce mam taki teren „trendy”… to łąka, która żyje swoim życiem. Chwastowisko, na które nie miałam sił i środków, więc od lat przyroda robi tam co chce. Sąsiedzi obok część swoich działek też zostawili naturze. Trochę mi to przeszkadza, bo sianie się chwastów z dwóch stron zagospodarowanej działki przyjemne nie jest, ale co zrobić… może polubić.
Czasami zaglądam na tę moją łąkę… widzę tam mnogość owadów, ptaków, bażantów i innej menażerii. I przynajmniej ślimaki siedzą tam, a nie u mnie :) Przelatuje mi myśl… a może to uporządkować ? Ale ponieważ nie będę i tak miała czasu i zdrowia, żeby o to systematycznie dbać, to jednak niech Natura rządzi.
A w mieście… zawsze podziwiałam drzewka brzózek wyrosłe w załomach murów w budynkach pofabrycznych 20 metrów nad ziemią :)))
Brzoza to klasyk na tzw. ogrody wertykalne ;) Sama codziennie mijam jedną rosnącą na ścianie wiaduktu.
Zarówno dzikie jak i sprawiające tylko wrażenie dzikich miejsca są bardzo trendy i myślę, że masz absolutnie powód do dumy. Tylko nikomu nie mów, że to z braku sił. Niech nie wiedzą, niech chodzą i podziwiają ;)
Jankosiu! Jak ty wspaniale patrzysz. Życzę sobie i innym, żebyśmy też tak potrafili. Buziaki :)
no i wreszcie.
Całe lata na to czekałam :-D
W zeszłym roku zaczęliśmy we Wrocławiu zakładać Łąkę Społeczną, jak może zauważyłaś… na bazie istniejącej roślinności ruderalnej. Chodzi nam o to, żeby pokazać, że małym kosztem i zaniechaniem możemy mieć w mieście coś pięknego. Taki eksperyment społeczny. Łączka wznowi się wiosną, będziemy nad nią pracować i będę o niej pisać.
Wyobraź sobie, że największa krytyka łączki spotkała nas… ze strony przyrodników. Że nieprawilna, ruderalna, niecenna, nietrwała.
No cóż, ciężkie jest życie trendsettera, a najgorsze te brutusy.
Wyobrażam sobie. Za każdym razem jak wyrażam swoją opinię na temat Puszczy Białowieskiej jestem z automatu wnuczką Szyszki i to mianowaną przez osoby, z którymi jak się wydaje mamy wspólny cel. W zasadzie mam wrażenie, że każda wątpliwość wyrażona głośno od razu jest odbierana jako atak. Bez sensu. To w zasadzie inny temat, ale tak mi się jakoś skojarzyło…
Robicie tam we Wrocławiu kawał dobrej roboty, śledzę na bieżąco. Podoba mi się, że dajesz propozycję łąk, ale będących alternatywą dla ogromnie kosztownych i nietrwałych łąk kwietnych. Z drugiej strony te ogromnie kosztowne ale pełne maków, chabrów i nagietków przemawiają do wyobraźni mieszkańców miast tęskniących za niby dziką przyrodą, a zapominających, że te kwiaty to jednak charakterystyczne dla obecności człowieka. Ja myślę, że pomalutku, pomalutku… :) Trzeba pisać, dzielić się, szukać piękna i tym zarażać :)
,, Kiedy zaparkowałyśmy pod kościołem, jedna z koleżanek spojrzała z niesmakiem na skwer, po czym postanowiła zostać w aucie. Stwierdziła, że zobaczyła już wystarczająco dużo, a jak będzie chciała pooglądać nawłocie albo inne chwasty to ma je niedaleko siebie. Wtedy do mnie dotarło: nie da się nic zrobić… Kilka nawłoci wystarczyło by całą, ciężką pracę architektów szlag trafił 😉 Szanuję za szczerość, buziaki koleżanko 😉”
:):):):):)A nie myslisz że moze nie masz racji ?, ze moze spuchniete nogi miały w tym swój udział?Fakt że nawłoci która bardzo gesto się posiała mam ponad hektar.Podobają mi się nawłocie i mniszki, pólka nostrzyka i inne chwasty i często pokazuję mężowi jakie są piękne więc może jednak nawet nic nie trzeba robic i mozna spac spokojnie…….i pewnie dlatego ze lubię te nawłocie wolałam na nie zwalic winę niz na spuchnięte nogi:):)po prostu tak milej się usprawiedliwic:):):) Cudnie piszesz. Buziaki.
Do tej pory wierzyłam w jej każde słowo, ale może rzeczywiście uważniej powinnam przyglądać się miejscom między wierszami ;)