Ogrodowe przebudzenie

Ogrodowe przebudzenie. W trosce o Ziemię i nas samych. Mary Reynolds

Uwielbiam ogrodowe opowieści, książki zawierające przemyślenia, syntezę myśli, wibrowanie wąskich zagadnień wokół większej idei. Lubię lektury, które wymagają od czytelnika wysiłku i lubię też takie, które pozwalają mu odpocząć. Jakie jest „Ogrodowe przebudzenie” Mary Reynolds? Postaram się opisać swoje wrażenia po lekturze.

Ogrodowe przebudzenie książka

Nie ma co ukrywać, ewidentnie jestem w grupie osób, do których ta książka została zaadresowana. Poznałam to po pierwszej reklamie, która mignęła mi gdzieś w czasie beznamiętnego przeglądania mediów społecznościowych. Zobaczyłam okładkę, tytuł, podtytuł – wystarczyło – już wiedziałam: „chcę to!” Nie żebym się żaliła, ale często towarzyszy mi poczucie, że nie należę do żadnej z jasno zdefiniowanych grup. Dla ogrodników jestem zbyt świrnięta na punkcie przyrody, dzikości i generalnie każdego wiatru niosącego nasiona roślin-niespodzianek. Dla przyrodników jestem ignorantem siejącym gatunki obce, bezrefleksyjnie tworzącym rabaty ogrodowe zamiast zostawić to co wyrosło i cieszyć się, że jest. A że dodatkowo lubię wepchnąć kij w mrowisko i obserwować jak rośnie wrzawa to czasem brakuje mi spokoju ducha. Kiedy więc na horyzoncie pojawia się zapowiedź czegoś, co ma szansę poruszyć moją wewnętrzną strunę i przynieść ukojenie świadomością, że jest nas więcej, to wchodzę w to na maksa.

Zapragnęłam więc tej książki bardzo i równie szybko wyjęłam ją ze skrzynki. W środku jednak nie do końca zastałam to, czego oczekiwałam. A nawet więcej, nachodziły mnie myśli, że to jakaś pomyłka, takie „wtf”, ale z sympatią w głosie i uśmiechem na ustach. Bo chodzi o to, że …

Ja jestem prosty człowiek, magii nie tykam

Nie nazwałabym tego rozczarowaniem, ale spodziewałam się opowieści. Opowieści wokół tworzenia ogrodów w zgodzie z naturą, opowieści o dylematach projektantki rozkochanej w dzikości, ale stawiającej czoła klientom z realnego świata, najeżonej obserwacjami przyrody, lektury pełnej czułości i zrozumienia. Mary Reynolds zasłynęła jako najmłodsza w historii medalistka Chealsea Flower Show, najbardziej znanego konkursu na Wyspach Brytyjskich. Przedstawiła tam instalację „Celtyckie sanktuarium” nawiązującą do kultury i przyrody Irlandii oraz problemu znikających ze świata prawdziwie dzikich miejsc. Jej historia stała się inspiracją do filmu „Dare to be wild” („Dzika jak natura”).

Ogród ponoć zachwycił publiczność, musiał też zrobić wrażenie na jury skoro przyznało mu medal. Dla mnie osobiście było w nim za dużo symboli, których nie rozumiem. I podobnie mam z całą książką.

Dziwne, dziwne, bardzo dziwne …

Trzeba od razu powiedzieć, że te papierowe kartki tak bardzo nasycone są magią i rytuałami, że dla kogoś nawet tak wrażliwego jak ja, ale stąpającego twardo po ziemi, ta książka to jednak trochę bajka. Cały początek to wprowadzenie w świat autorki. Trochę o jej snach, trochę o przygodzie z dzieciństwa. Wszystko przesycone mistycyzmem, a jednocześnie zawierające porady jak „emocjonalnie uzdrowić ziemię”. Dla mnie ta część była wręcz niestrawna. Nie medytuję i nie zamierzam. Nie będę obchodziła ogrodu w geście zamknięcia energii wewnątrz, ani nie skupię się na intencji zakopując na koniec kryształ górski w korzeniach drzewa. Nie. To nie ja.

Co nie znaczy, że w miejscach takich jak to nie czuję się wyjątkowo

Co mi się jednak bardzo podoba to to, że Mary Reynolds bez zająknięcia opowiada o magii i magicznych rytuałach jednocześnie pisząc wprost, że to nie zadziała jeśli nie uwierzysz. Albo inaczej – jak z kalendarzem biodynamicznym – zadziała tylko wtedy jeśli uwierzysz.

Oho, chyba słyszę pomruki niezadowolenia. „Że jak to? Kalendarz biodynamiczny nie działa?” Przyznajcie się ;)

Aż posłużę się cytatem:

” W biodynamice niezwykle ważne są teatralność i obrzędowość, dlatego sposób w jaki przygotowuje się dość szczególne preparaty, niektórym może się wydawać odstręczający. Na przykład zgodnie z pewną metodą zwiększania żyzności gleby napełnioną kwiatami krwawnika wątrobę jelenia wiesza się na pół roku na słońcu, a potem na kolejne pół roku zakopuje w ziemi. Odrobinę tak przygotowanego specyfiku dodaje się do dużej ilości wody i przez kilka godzin miesza w obie strony na zmianę, pilnując, by powstał wir, a następnie gotową mieszanką spryskuje się grunt określoną ilość razy w konkretnej fazie księżyca”

Nie wiem co wy w tym miejscu widzicie, ale ja tu dostrzegam tradycyjny nawóz z suszonej krwi zabezpieczony działającym bakteriobójczo zielem krwawnika. Potem szybkie przekompostowanie i już można robić wyciągi by nasycić glebę niezbędnymi roślinom składnikami pokarmowymi :)

„Sukces rolnictwa biodynamicznego zależy od wiary w jego metody i umiejętności wzmacniania intencji. Jeśli odpowiednio mocno wierzycie w swoje zdolności, nie będziecie potrzebowali żadnych ceremonii”

Aha, dobrze wiedzieć.

Polecam?

Dobra, co mi leżało na wątrobie to właśnie strzepnęłam niczym paproch z rękawa. Chciałam też mieć jak najszybciej z głowy największy zarzut jaki można tej książce postawić :)

Czas skupić się na tym, dlaczego jednak zapragnęłam przedstawić wam ten tytuł. Otóż jestem absolutnie oczarowana postacią Mary Reynolds i jej sposobem patrzenia na świat. Jest mnóstwo miejsc, w których się  z nią nie zgadzam, co nie przeszkadza mi czytać dalej i dalej. Podzielam jej zainteresowanie ziemią i wsłuchiwanie się w jej potrzeby. Ale żeby to robić musimy traktować ją jako żywą istotę, której należy się szacunek i opieka. Której nie da się narzucić jaka ma być. W której należy dostrzec potencjał i go wykorzystać, wspomóc ją w rozwoju. Ktoś mógłby w tym momencie dostrzec animizację. Ale pomyślmy przez chwilę, czy ziemia jest martwa? Każdy kto rozgarnie ściółkę i zajrzy do środka dostrzeże, że tętni ona życiem. To nie środek stylistyczny, a najprawdziwsza prawda: niewielkie ssaki, gady, płazy, miliony owadów i kilometry grzybni, bakterie; części martwe zasilające nowe organizmy; sprawnie działający układ zależności. Działający tak dobrze, że jeśli mu nie przeszkadzać doprowadzi w końcu do powstania lasu.

Nie jest to odkrywcze, ot sukcesja, ale jeśli za tym idzie spostrzeżenie, że każdy kawałek ziemi, również ten posiadany przez nas, ma potencjał bycia najprawdziwszym, najpiękniejszym lasem, czyli miejsca do którego uciekamy odpoczywać, to nasuwa się pytanie czemu tak bardzo chcemy temu zapobiec? Jaki mamy w tym interes? Męczymy naszą ziemię, męczymy sami siebie, a potem jedziemy daleko żeby pobyć na łonie natury. A co jest w tym najgorszego to fakt, że za chwilę nie będzie już gdzie uciekać. Miejsca dzikie praktycznie zniknęły z powierzchni Ziemi. Dziką naturę zastępujemy oswojoną. Dlatego Mary proponuje, aby nasze ogrody stały się ostoją bioróżnorodności, miejscem, w którym natura może odnaleźć schronienie. Książka uczy nas jak do tego zadania podejść, od czego zacząć i z jakimi problemami możemy się spotkać.

Strażników, nie ogrodników

To co podoba mi się chyba najbardziej to inne myślenie o funkcji jaką pełnimy. Pisze tak:

„Ta książka jest czymś w rodzaju mapy, która ma wam pozwolić odnaleźć siebie. Wskazówki są proste, metody intuicyjne, wsparte mądrością naszych przodków. W dzisiejszych czasach nie pamiętamy, że jesteśmy dziećmi Ziemi. Tymczasem nasza matka jest wyczerpana i wymaga pomocy. Dlatego musimy dorosnąć, wziąć na siebie odpowiedzialność i zaopiekować się nią. Dziś potrzeba opiekunów, nie ogrodników.

„Opiekunami skrawków ziemi, które nazywamy ogrodem, jesteśmy tylko przez krótki czas. W rzeczywistości wcale do nas nie należą. Nasze ciała stworzone z ziemi, w końcu do niej powrócą , ona zaś zawsze pozostaje żywa.”

Jeśli odrzucimy zbędne (w moim odczuciu) rytuały i pozostawimy esencję przesłania oraz część praktyczną to nagle zostaje nam w rękach całkiem dobra pozycja ogrodnicza. Z jednej strony mądry przekaz, z drugiej w pełni zrozumiałe wprowadzenie do leśnego ogrodnictwa. Dla mnie ciekawe były również tabele zawierające podział na rośliny do różnych pięter tych karmiących lasów. Mary Reynolds dotyka wszystkich najważniejszych dla dobrego ogrodu zagadnień: ściółkowanie, zatrzymywanie na dłużej deszczówki przy pomocy swale, ochrona biologiczna. Dużo miejsca poświęca też budowie grządek hugelkulturowych. Na łamach książki wskazuje możliwości. Jednym przyglądamy się głębiej, inne to temat ledwie zarysowany.

Jak kochać przyrodę i niszczyć ją ogrodami

Niedługo po wydaniu książki Mary Reynolds doszła do wniosku, że aby zmiana mogła się dokonać to ona sama musi się zmienić. Przestała projektować ogrody, a zaczęła tworzyć i namawiać do tworzenia arek. Arka (ARK – Acts of Restorative Kindness.) to nadal ogród, ale będący sanktuarium bioróżnorodności, miejscem przetrwania lokalnych ekosystemów, arką dla natury. Namawia w projekcie do oddawania części lub całości własnych działek w jej (Natury) władanie. Posłuchajcie jak sama o tym opowiada:

Ludzieee! Książki rozdają!

Poprosiłam Wydawnictwo Literackie o kilka egzemplarzy dla was. Mam do oddania trzy sztuki. By móc sprawiedliwie podzielić się tymi dobrami proponuję konkurs. Aby zawalczyć o własny egzemplarz książki Mary Reynolds „Ogrodowe przebudzenie” musicie się najpierw bardzo, bardzo mocno zastanowić, a następnie udzielić w komentarzu odpowiedzi na pytanie konkursowe, które brzmi:

 

„Co dobrego dzieje się w twoim ogrodzie?”

 

Na odpowiedzi czekam do czwartku 11 marca 2021 r. do godziny 23.59. Wyniki konkursu opublikuję tutaj 12 marca 2021r. Przystępując do konkursu Uczestnik akceptuje postanowienia regulaminu: REGULAMIN KONKURSU

Mam nadzieję, że przystąpicie licznie, dzięki czemu będę mogła częściej rozdawać tutaj nowości książkowe :) Liczę na waszą kreatywność i dużo dobra, które mam nadzieję wyleje się z komentarzy, skapnie na podłogę i wykiełkuje w postaci tysiąca drobnych zmian na lepsze w tym naszym ogrodniczym świecie.

Wyniki

Dziękuję wszystkim za komentarze. Nie było was jak widać wielu, za to wasze opowieści całkiem przyćmiły recenzję książki, za co wam z całego serca dziękuję :)

Postanowiłam, że książki powędrują do Ewy, Kamili I Alik i z tymi osobami skontaktuję się mailowo w weekend. Pozostałym dziękuję za udział. W waszych ogrodach dzieje się wiele dobrego i cieszy fakt, że ogrodnicy coraz chętniej i coraz liczniej przechodzą na prawdziwie zieloną stronę mocy. Pamiętajcie, że siedzimy w tym razem :)

20 thoughts

  1. Jestem ignorantką, do przeczytania tej recenzji nic nie wiedziałam o Mery Reynolds. Nie mam ogrodowych rytuałów (innych też zresztą mam mało), magii, rozmawiania z roślinami też nie uprawiam. Co najwyżej omiotę ogród wzrokiem, aby sprawdzić czy dobrze się razem czujemy. Kalendarz księżycowy stosuje na zasadzie „nie zaszkodzi” (ale tylko w odniesieniu do siewów). Ale jedna rzeczą Pani Reynolds mnie ujęła: określeniem na nowo stosunkiem ogrodnika do ogrodu. Może dlatego, że nie tylko zgadzam się ze zdaniem że musimy na nowo określić pojęcie ogrodnictwa, ale również dlatego, że doszłam do takich samych wniosków na mój osobisty użytek niezależnie od Mery Reynolds.
    Pytasz co dobrego dzieje się w moim ogrodzie? Czuję, że ułożyłabym długą listę punktów zaczynającą się od słów „nie robię”…
    Aby jednak wpaść w ton co robię, opiszę jak powstała moja rabata mchowa. Przejęłam lekko „zaniedbaną” działkę sąsiednia działkę w ROD. Jest cienista; w zasadzie można powiedzieć: prawie las (zresztą sąsiad, który próbuje mnie zmusić do wycięcia drzew sugerował, że jak tak lubię drzewa to powinnam sobie kupić działkę w lesie). Działka składała się z rabat wzdłuż ogrodzenia i trawnika pośrodku. Trawnik zaczęły zasiedlać nawłocie, a w jedną trzecią porastał mech. Cóż by zrobił tradycyjny ogrodnik? Zapewne zaczął by od przekopania trawnika i zakładania go na nowo. Nie powiem; kawałek trawnika został przekopany – powstała tam rabata warzywna.
    A co z tym mchem? Moja rodzicielka miała pomysł, że zgrabi się mech, a potem posieje trawę. Ale czy myślisz, że podzieliła się ze mną tym pomysłem? Nie, po prostu chwyciła grabie, by przystąpić do czynu. Była to owa z tych szczęśliwych chwil, w której udało mi się powstrzymać mamę przed działanie. Mech ocalał. Otrzymał jedynie ramę wytyczoną przez niewielki rowek ziemny oddzielający go od trawiastej ścieżki. Z każdym tygodniem bez działania wyglądał coraz lepiej. W drugim roku mama stwierdziła, że ta nie spodziewała się takiego efektu.

  2. Od trochę ponad roku pracuję nad ogrodem mojego rodzinnego domu. Ogrodem, który do tej pory składał się z połaci zabiedzonego trawnika i przedogródka przed laty obsadzonego iglakami i kilkoma krzewami, których nazwy nikt z rodziny już nie pamiętał, a które do spółki z tujami stanowiły praktycznie całość oferty ówczesnych szkółek.

    Mieszkam w mieście, wokół postawiono mnóstwo eleganckich, nowych domków, a stare ogrody niegdysiejszych sąsiadów zastąpiły kostkowane podjazdy na samochody. Z wczesnego dzieciństwa pamiętałam, że ogród jeszcze pod rządami mojej prababci tętnił życiem, rabaty kwiatowe odwiedzały chmary pszczół i motyli, w koronach wiekowych drzew owocowych gnieździły się ptaki, a wieczorami zaglądały do nas jeże. Od początku wiedziałam, że nie chcę ogrodu jak z katalogu, chociaż mój plan był i nadal pozostaje mglisty. Ale bardzo chciałam, żeby ogród wymagał jak najmniej ingerencji i z czasem zaczął żyć własnym życiem.

    I tak najpierw powstały rabaty pełne obficie kwitnących odmian rozmaitych ziół, które szybko się rozrosły stwarzając oazę dla owadów. I zanim się obejrzałam, za tymi owadami przyleciały ptaki – najpierw wróble i sierpówki, potem sójki, a w pełni lata dostrzegłam nawet kosy i sójki. Ptaki bardzo szybko się zadomowiły, na ostatnim starym drzewie, które przetrwało do teraz para sierpówek założyła nawet gniazdo i odchowała młode. Mniejsze ptaki znalazły pokarm i schronienie w zaniedbanym, zarośniętym zdziczałymi krzewami przedogródku i jak na razie nie ma mowy o zaprowadzaniu tam jakichkolwiek porządków ;)

    To dało mi motywację do zaproszenia jeszcze większej ich ilości, smutny, łysawy trawnik jest sukcesywnie pomniejszany, na obrzeżach sadzę przede wszystkim krzewy, które wydają owoce będące pokarmem dla ptaków, powoli tworzę też coraz większe skupiska bylin. W miejscu starego warzywnika w ubiegłym roku było dość symbolicznie, ale też pożytecznie, bo królowały tam słoneczniki. Jesienią natomiast w miejsca, gdzie kiedyś moja prababcia miała namiastkę sadu owocowego, zawitały młode drzewka.

    Moją radością jest kilka ozdobnych drzew, dzisiaj już dosyć sporych, które ambitnie wyhodowałam z nasion jeszcze jako nastolatka. Mały, osłonięty kawałek ogrodu zostawiłam na swoje ogrodnicze eksperymenty i muszę z dumą donieść, że z sukcesem udało mi się przezimować w gruncie niebieskiego eukaliptusa :)

    Przede mną jeszcze ogrom pracy, pewnie liczony w latach, w tym roku planuję mnóstwo nowych nasadzeń, na parapetach już teraz brakuje miejsca na kolejne siewki, a ja przecież mam jeszcze tyyyyle do wysiania! W ostatniej chwili przed Brexitem udało mi się sprowadzić z Wielkiej Brytanii sporo nasion bardzo ciekawych odmian bylin i roślin jednorocznych (m.in. fantastyczne rudbekie do pojemników, o wysokości tylko 30 cm) i teraz tylko czekam, aż pogoda pozwoli uskuteczniać moje szaleństwo na zewnątrz.

    Pewnie będzie bałagan, ale dla mnie ten bałagan będzie piękny tak długo, jak długo będzie rezonował ptasim śpiewem.

  3. Dla życia zgodnie z naturą rzuciłam pracę zawodową. I tak prowadzę małe gospodarstwo rolne bez chemii nawozów i sztucznych oprysków. Wielu twierdzi, że bez „sztucznych wspomagaczy” nic nie urośnie. Ja wciąż udawadniam, że jednak można. Kompost, zioła, ptaki i dobroczynne owady to podstawa. Budki legowe i część nieuprawionego pola zaowocowały niezliczona ilością gatunków ptaków. Wśród łąk kwietnych i zioł zamieszkały owady. Zbieram wodę deszczowa i nasiona, żeby być samowystarczalna. A w kalendarz biodynamiczny wierzę bo sama stosuje.

  4. Gdybym nie przeczytała Twojego artykułu, odpowiedziałabym bez wahania, że dużo dobrego się dzieje. Ale wzbudziłaś wątpliwości – może wszystko, z czego byłam/jestem dumna, to działanie na szkodę natury? Zaczęłam się zastanawiać, że może kupiwszy działkę, powinnam ją ogrodzić i tylko patrzeć, co się będzie działo? Czy rzeczywiście, zagospodarowując zaśmieconą łąkę na granicach Warszawy i zamieniając ją w ogród, zaprzepaściłam szansę, żeby na tym kawałku ziemi działo się coś dobrego?
    Tak, stworzyłam w tym miejscu ogród – sztuczny twór, z rabatami, systemem nawadniającym i wieloma odmianami roślin, stworzonymi przez hodowców.
    A jednak… Mimo wszystko, myślę, że idę w dobrym kierunku. Tak, realizuję swoją wizję pięknego ogrodu, ale staram się szanować inne byty i prawa nimi rządzące. Może niewystarczająco, ale staram się działać zgodnie z tymi prawami.
    Wszystko, co rośnie w ogrodzie, w nim pozostaje (kompost, zrębki), nie stosuję chemicznych oprysków ani sztucznych nawozów, w ogrodzie pojawia się wiele roślin, których tu nie sadziłam. W mojej sadzawce i na mostku wylegują się zaskrońce, mieszka u mnie para sierpówek i czasem myślę, że uważają, że to ja mieszkam u nich. Jest też para gołębi grzywaczy. Kosy wszędzie bezkarnie rozgrzebują ściółkę, a padalce chowają się wśród liści. Co roku rozczulają mnie świergoty z kilku budek lęgowych, chociaż na widok pająków, czatujących na pajęczynach się wzdragam. Biedronki mają co jeść, bo nie pryskam chemią mszyc na wiciokrzewach, a trzmiele cieszą się z rozsiewających się wszędzie naparstnic. Ogród żyje.
    Wiele rzeczy kontroluję. Ale na pewno nad większością procesów i zjawisk nie mam żadnej kontroli, ba – nawet nie jestem świadoma, że się toczą.
    Ale te zjawiska, które obserwuję, tak wiele mnie nauczyły. To w ogrodzie po raz pierwszy poczułam się częścią czegoś większego, to ogród mnie zmienił – na lepsze. Ogród, dążąc do równowagi, obejmuje nią i ludzi, którzy w nim żyją.
    Pewnie swoim działaniem ogrodnika, nie opiekuna, przeszkadzam, ale nie jestem gotowa na więcej. Mimo to, wiele dobrego się tu dzieje, chociaż nie popadam w samozadowolenie, przed czym przestrzegała Ewa Sierika.

  5. Największe dobro jakie się dzieje w naszym ogrodzie, to to, że się uczymy. My, i przede wszystkim, nasze dzieci. Zależności jakie zachodzą w przyrodzie, tego jak tworzy się gleba, skąd bierze się pożywienie. Co się dzieje kiedy ingerujemy, i kiedy nie. Naszym priorytetem nie było budowanie wypasionego placu zabaw i grządek pod linijkę. To jest miejsce po którym chodzimy boso, mamy czarne paznokcie i brudne buzie. Dobrze się tu czują jaszczurki, ropuchy i jeże. Przechodzą wszelkie bóle głowy, dzieje się równowaga.

  6. Mój ogród prowadzony jest w myśl „ogród dla przyrody”, to znaczy wybieram drzewa i krzewy tworzące schronienie dla ptaków i zapewniające im bazę pokarmową przez cały rok. Mam domek dla jeża, karmnik dla ptaków, poidełka dla ptaków, poidełka dla owadów, zakładam łąkę kwietną i zostawiam trochę „chwastów „, które są roślinami rodzicielskimi dla wielu gatunków owadów, w tym motyli. Zapraszam biedronki, które są naturalnymi wrogami mszyc i nie stosuję chemii do zwalczania „szkodników” typu ślimaki. Postawiłam na bioroznorodność, która nie tylko cieszy moje oczy, ale też w naturalny sposób prowadzi do równowagi biologicznej w ogrodzie

  7. Dobro mojego ogrodu odbywa się w chwili obecnej w mojej głowie. Przez 15 lat mieszkania na wsi, próbach ogarnięcia zarastającego warzywniaka, posadzeniu i rokrocznemu przycinaniu 80 krzaków lawendy (również zachwaszczonej niemiłosiernie), wszystkim naokoło opowiadałam, że ogród to nie moja bajka. Robiłam pewne nieumiejętne minimum (jedyne, na czym się znałam była lawenda) i uciekałam do domu – pretekstem była wielodzietna rodzina, kuchnia, obowiązki wewnątrz.
    Aż do tej zimy. Nie wiem, co zaszło, ale nagle poczułam głód wiedzy – od niej w sumie powinnam zacząć te paręnaście lat wcześniej. Dotarło do mnie, że moja niechęć do ziemi wynikła z kompletnej niewiedzy na temat naturalnych upraw – wiedziałam, że cebulę sadzi się korzeniami w dół. I że marchew warto pikować (ale i tak nigdy tego nie robiłam…). Słucham podcastu „Naturalnie o ogrodach”, przed domem leżą deski na rabaty wzniesione, olej lniany czeka z pędzlem, dobrze, że od lat kompostujemy wszystkie resztki… W tym roku dobro dotknie warzywniak – nie chcę rzucać się na więcej tematów, by ogarnąć dobrze chociaż jeden naraz. Ale mam już plany. Jestem zachwycona tą zmianą w sobie samej – myślę, że mój ogród to doceni ;)
    Całe parapety, oczywiście, pozastawiane są siewkami – to szaleństwo akurat jest dla mnie wielką nadzieją na najbliższe miesiące. Lata…?

  8. Jestem młodą mamą i młodą miłośniczką przygody (bo ogrodniczką nazwać się jeszcze nie mogę, ale i nie wiem czy bym chciała, bo to dość poważne określenie). Wychowałam się na wsi, więc od zawsze przebywałam wśród natury. Teraz, mieszkając w małym mieście, codzienny kontakt z przyrodą zapewnia mi mój przydomowy ogródek i las, który jest całkiem niedaleko. Do rzeczy. Co dobrego dzieje się w moim ogrodzie? Z racji pojawienia się mojej córki i kolejnego dzieciątka w drodze, nasz ogród zmienia się w bardziej przyjazną swobodnej zabawie przestrzeń. Przestrzeń, której dziecko może bez przeszkód poznawać i zachwycać się dobrodziejstwem przyrody, gdzie może dotknąć, zasmakować i sama stworzyć co zechce. Sadzimy swoje warzywka, dbamy o krzewa i drzewka owocowe. Do kwiatów nigdy nie miałam zamiłowania, ale z chęcią zaprzyjaźniamy się pszczółkami, więc w tym roku znaleźliśmy najlepsze rozwiązanie sytuacji – mieszankę dzikich kwiatów, w których lubują się miododajne owady. I właśnie co raz bardziej zbliżamy się ku rozwiązaniom prostym, ale takim, zarówno dobrym dla Ziemi, jak i dla nas. Szukamy rozwiązań, które będą wspierały nasza naturalną przyjaźń 💚🌍.

  9. Dobre pytanie – co dobrego dzieje się w twoim ogrodzie?
    Niby to proste, ale jak o tym opowiedzieć, żeby nie przynudzić, zwłaszcza że inni wszystko już powiedzieli przede mną. A co tak naprawdę jest dobrego w moim ogrodzie? Wszystko jest tu dobre! To skarbnica dobra i mądrości. Przede wszystkim ogród dostarcza radości, wytchnienia i uczy. Uczy pokory, pracy, systematyczności,cierpliwości, tolerancji i szacunku dla innych organizmów żywych i żywiołów. Pokazuje, że człowiek na tej ziemi nie jest najważniejszy. Ale też pokazuje, że przy poszanowaniu praw przyrody można z niej czerpać pełnymi rękami i mieć z tego ogromną radość. dostarcza radości ludziom, zwierzętom, ptakom, owadom i innym żyjątkom. Z oczywistych względów inne są powody tej radości, i np. radość mszyc na różach, dzięciołów i szpaków na czereśni – to moja udręka. Dla moich wnuków, a poniekąd i dla mnie samej ogród to bajka i niekończąca się magia. To kolorowy skrawek ziemi, pachnący, tajemniczy, pełen różnych drzew, krzewów, kwiatów, barw, różnych „stworów”, dźwięków. Tu poznaje się rośliny, zwierzęta, płazy i gady, motyle. Widać jak po zimie budzą się do życia i jak się szykują, by przetrwać zimę. Widać jak następują po sobie pory roku, jak z nasionka wyrasta marchewka i wielkie drzewo. Dzieci z radością odkrywają, że rzodkiewka i sałata oraz szczypiorek nie jest ze sklepu, tylko trafiły tam wyhodowane przez człowieka. Tu można się przekonać, że dżdżownica nie jest obślizłym robalem tylko skarbem dla ogrodnika. Tak więc w moim ogrodzie jest MOC. Ogród to cząstka tego świata i nieskończona księga wiedzy o kosmosie.

  10. Mój ogród dopiero tworzę, chociaż nie można go jeszcze nazwać ogrodem, bardziej łąką. To co niektórzy specjalnie tworzą, szukając najlepszych nasion, nawożąc glebę, wyrównując, grabiąc ja mam podane jak na talerzu. Najlepszą mieszankę traw tworzy sama natura, cudownie nawodniona, nigdy nie pożółknięta, nawet w największe upały, tu i ówdzie poprzetykana rzeżucha, krwawnikiem kichawcem czy łanami lnicy polnej. Ostoja niezliczonych ilości owadów, płazów i gadów, łącznie ze żmijami. Zbrodnią na przyrodzie było by to zmieniać, jednak bardzo ostrożnie staram się ingerować, w najgorszym wypadku cytrynek poleci za płot usiąść na inną wiecheć ostów, wszak mam tą, a raczej będę miał, przyjemność mieszkać na skraju lasu. Na początek posadziłem kilka drzew, każde przywiązałem do palika, wydaje się, że te pare patyków, dumnie nazwanych przeze mnie drzewami, może w jakimś znaczącym stopniu pogłębić życie biologiczne, a jednak! Któregoś razu robiąc obchód dookoła działki stanąłem jak wryty, na paliku coś przysiadło, ogromne ptaszysko, później okazało się że to akurat kania ruda, palik był idealnym miejscem dla jej odpoczynku, albo polowała któż wie. I tak jednym wbitym w ziemie kołkiem sprowadziłem do ogrodu kolejny gatunek. Jednak przygoda z tak bardzo osadzonym w naturze ogrodem się dla mnie dopiero zaczyna, można powiedzieć, że postawiłem wszytko na jedna kartę i od trzech lat staram się, bo niezbyt to wychodzi, żyć miedzi trzema ogrodami, a każdy z nich tworzę z jak najbardziej zróżnicowaną florą, a przez to i fauną. Mój malusieńki ogródek przy domu jest ostoją wśród przystrzyżonych podwórek sąsiadów. Gdyby ktoś zrobił zdjęcie z drona wyglądało by to jak niepasujacy puzzel między dwoma „idealnymi”. Czasem wydaje mi się, że sąsiedzi całą zimę ostrzą sekatory żeby gdy tylko wiosną coś przerośnie przez płot szybko to odciąć. Ich sprawa, ale ja nie muszę co roku siać nowego trawnik, ma cudowny z mchu, nie grabie jesiennych liści, mam cudowny nawóz, nie obrywam przekwitłych róż, obserwuje zimą jak ptaki robią to za mnie. To u mnie zagnieździły się dwie ropuchy i para gołębi. W okolicy tylko ja mam przy domu wyższe drzewa na których przesiadują sroki i to jest piękne. Mam jeszcze niewielką działkę ROD. Tam też trafiłem na podobnych sąsiadów, w imię zasady nie narzekaj na sąsiada swego, możesz mieć gorszego. Pośród warzyw i krzewów malin jest sporo poziomek, pod czereśnią rosną łany melisy wymieszane z truskawkami, których nawet tam nie sadziłem, a potrafię zebrać z nich nawet kilo owoców. Pszczoły samotnice mają tam domek, który sam zrobiłem. Przy minimum wysiłku, chociaż to duży wysiłek znaleźć jeszcze trochę czasu na uprawę tej działki, mam spore plony. Nawet grasujące dziki nie czynią u mnie zbytnich szkód, jeszcze nigdy nic nie zryły, a sąsiednie działki z wystrzyżonymi wręcz od linijki trawnikami wyglądają teraz jak jedno wielkie pole po wykopkach ziemniaków. U mnie nie ma larw bo jest ogromna różnorodność, warzywa mieszają się z piwoniami i malinami, a w to wszytko powtykane są dziesiątki szczepek i szkółka drzewek do tego nowego ogrodu. Trochę przez brak czasu, trochę przez niechęć do spotkania się z moimi jakże kochanymi donosotwórczymi sąsiadami, powstawał taki miszmasz z którego jestem naprawdę dumny. Nie stosuję wymyślnych chemicznych nawozów, ani tym bardziej złowieszczych oprysków. Nie zawsze mam ogromne dynie czy piękne pomidory, ale ważne że są pyszne i wyhodowane przy minimum wysiłku, przy domku dla pszczół które je osobiście zapyliły. Życie przy naturze jest dużo ciekawsze niż przy wystrzyżonej murawie i sterczących w górę tujach jak pionki w szeregu. Uwielbiam różnorodność więc w moim ogrodzie są gatunki z całego świata, ale nasze rodzime owady też z tego korzystają. Mam nadzieję, że kiedyś przejdę się po tym moim wymarzonym ogrodzie i spotkam wiewiórkę wspinającą się na dorodnego platana, niosąc w pysku kasztana jadalnego, pazia żeglarza spijającego nektar z budlei czy żabę wygrzewająca się na iściach gunnery. Przez pewien czas na studiach mieszkałem w dużym mieście, pomimo dużej liczby parków i zieleńca przed moim blokiem brakowało mi naturym takiej dzikiej, niepoukładanej, bez zagrabionych liści, z leżącymi gałęziami i kwitnącymi kwiatami które mogłem zrywać. Dopiero gdzieś w zaroślach na nieużytkowanej parceli, gdzie mogłem dotknąć kwitnącej nawłoci i oparzyć się pokrzywą naprawdę odpoczywałem i mogłem potem góry przenosić. Wydaje mnie się że natura, taka dzika nieuporządkowana z tysiącami wymieszanych ze sobą taksonów, jest w jakiś nie do końca zbadany sposób połączona z ludźmi, bądź co bądź również elementami fauny.

  11. W moim ogrodzie znajduję przeszłość. Z ziemi wychodzą do mnie rośliny mojej Babci. Mimo że od 20 lat nie ma już jej z nami, po przekopaniu działki pod budowę domu pokazały się zapamiętane z dzieciństwa kwiaty. Delikatne białe gwiazdki, które zidentyfikowałam jako śniedki baldaszkowate – pamiętam, jak zachwycały mnie ich rzędy wiosną okalające dom. Wychynęły też tłumnie delikatnie różowe maki, te z kolei wywołują smutne wspomnienie. Na pytanie zadane przez nauczycielkę w pierwszej klasie „jakiego koloru są maki?” radośnie zgłosiłam się i obwieściłam, że różowe (no przecież! Zbierane z radością odkąd sięgam pamięcią…) za moją odpowiedź zostałam publicznie zawstydzona i wyśmiana, od tego czasu już się nie wyrywałam do odpowiedzi, w strachu przed upokorzeniem. Sadząc borówki, znalazłam w ziemi zakopany wazon, który jest moim ulubionym, a także metalowy imbryczek, w którym hoduję sukulenty:) Czuję się bardzo związana z moim ogrodem i cieszy mnie, że mogę obcować z ziemią, która żywiła i cieszyła tyle pokoleń przede mną. Zakopałam w ogródku metalową puszkę z kapsułą czasu, mam nadzieję, że jakaś moja prawnuczka lub prawnuk z ogrodowym zacięciem wygrzebie ją kiedyś z radością:)

  12. Co dobrego dzieje się w moim ogrodzie? W moim ogrodzie teraz, dobry jest spokój, rozkładają się dzielnicowe liście zebrane z worków na śmieci jesienią, słoma z małego kurnika okrywa grządki warzywne, bujają się ciągle trawy. Tak jednym słowem bajzel jest i goście z pewnym zażenowaniem patrzą na szaro-siwe okoliczności ogrodu. No bo tyle „zajawki” (ma ona czyli ja) na ten ogród, na te rośliny a tu takie „coś”? Kiedy rośliny naprawdę „ruszą”, dobre w moim ogrodzie są negocjacje. Negocjuje ja z nimi. Na przykład z dziewanną drobnokwiatową. Pojawiła się nagle. Mówię: „No nie…tu miała być rabata biało-niebiesko-fioletowa a Ty jesteś żółta, co ja z Tobą zrobię?”. Ona: „Trudno, ja już tu rosnę i całkiem dobrze mi idzie”. Ja „To fakt, rośniesz, no to już zostań”. Takich rozmów jest wiele, większość z nich kończy się dobrze i goście stają się wraz ze mną gospodarzami. W moim ogrodzie współwłaścicieli jest mnóstwo. Z wieloma jestem na dobrej stopie a wręcz uwielbiam jak się panoszą wokół domu. Cieszę się jak dziecko wynagradzając im, choć w części, ubogie, wykoszone trawniki w sąsiedztwie. Robię zdjęcia paziom żeglarzom i pokazuję wszystkim, że to w Warszawie, że to u mnie. I wszyscy są tacy zdziwieni. A nie trzeba wiele: trochę liści, trochę roślin i odrobina negocjacji:-)

  13. No i sobie zapomniałam o konkursie, ale i tak coś napiszę :)
    W moim ogrodzie każda rzecz ma sens i wszystko zatacza koło. Gleba zdrowieje i rodzi, zaprasza i karmi gości, a później dostaje kompost, który powstaje z tego, co sama dała.
    W moim ogrodzie uczę się tolerancji dla mszycy i dla bielinka, czuję, że mam wpływ.
    Dbam i się staram, obserwuję i zapominam, wstaję o świcie i wychodzę dopiero po ciemku, piję herbatę z powietrzem.
    Ciężko pracuję i jakże mi z tym dobrze.
    No i widzę, że nie tylko mnie :D
    Bo oprócz wszystkich gości, którzy zawsze gdzieś są, czasem czekam na tych ulubionych, co pojawiają gdy zasłużę :) Na fruczaka gołąbka letnimi późnymi popołudniami i zadrzechnię fioletową z samego rana. A po zmroku, szukając melisy po ciemku, żeby wypić przed snem, uważam, żeby nie potrącić jeża na ścieżce w warzywniku.
    W ogrodzie żyję, chyba tak naprawdę i staram się pozwolić żyć innym.
    Pozdrowienia :)

  14. Właśnie dotarła do mnie nagroda w konkursie – książka Mary Reynolds “Ogrodowe przebudzenie”. Dziękuję za wyróżnienie! Na razie tylko przekartkowałam pośpiesznie. Pierwsze wrażenie – zaniemówiłam, gdy mąż zapytał i jak, o czym jest? Nawet nie wiedziałam co odpowiedzieć. Niesamowicie dziwne treści. O czym ? Na pierwszy rzut oka – o magi i czarach w ogrodzie. Pierwsza taka na mojej półce.
    A to dopiero! Teraz mam dużą szansę otrzymać nowy przydomek. Po babce zielarce, zostanę może czarownicą, albo ładniej – czarodziejką ogrodu. No to zabieram się do lektury, a miałam już zakończyć czytanie książek na ten czas, a zabrać się do prac porządkowych w ogrodzie. O, przepraszam, chciałam powiedzieć – czas kontynuować swoją współpracę z moim skrawkiem ziemi. Pozdrawiam, Alik

    1. Specjalnie dla ciebie wiosna opóźniła swoje nadejście i przy tych niskich temperaturach zdecydowanie bardziej opłaca się sięgnąć po lekturę niż po sekator ;)

  15. Ta książka jest dziwna, dla mnie zbyt trudna w odbiorze ale wyłuskać z niej można sporo cennych podpowiedzi i to tylko dlatego dotrwałam do końca tej lektury.

  16. Po pewnych perypetiach (okazało się, ze połączyłam adres pracowy z domowym) książka dotarła. Jestem w połowie, pewne fragmenty przerzucam (te o projektowaniu). Magia mi nie przeszkadza; wydaje się, że to przełożenie rytuałów ogrodniczych czy codziennych na wierzenia lokalne. Choć zakątek wróżek to zbyt wiele dla mnie. Nie potrafię tego przełożyć na mój język. Choć pewne olśnienia miałam w dzieciństwie (pamiętam je do dziś).
    Okazuje się, że mam ogród leśny! Bardzo mi się ta idea podoba, szczególnie gdy połączona jest z ideą samowystarczalności żywieniowej (do tego mi daleko). Kupuje też swale jako ogród deszczowy (już nawet obmyślam, jak to przeprowadzić u siebie, bo beczki mnie przerażają).
    Ogólnie jestem mile zaskoczona książką; zarówno treścią jak i formą wydawniczą (choć plany ogrodów Mery są trudne w odczytaniu).

    1. Cieszę się, że lektura sprawiła ci radość. Ja również idę w swale i grządki hugelturowe na przyszłe lata, akurat gałęzi po cięciu i zwalonych drzew mi nie brakuje, a warzywnik posiada naturalny spadek terenu, który zostanie wykorzystany :)
      Dzięki za podzielenie się wrażeniami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *